Spadek do I ligi to nie najgorsze co może spotkać Lechię na koniec tego sezonu. Klubowi ponownie grozi zakręt historii, który jednak tym razem nie musi się zamienić w kolejną legendę powstania z popiołów i powrotu do grona najlepszych drużyn w Polsce.
Spadek jest zawsze pochodną wielu czynników. Gdzieś jednak ten proces się zaczyna. W przypadku Lechii ten moment miał miejsce nie w tym sezonie, ale wiele lat temu, już w chwili oddania pakietu kontrolnego Andrzejowi Kucharowi, czyli w… 2009 roku. Przesada? Niekoniecznie…
SZACUNEK
Obok wątpliwych intencji właścicieli (zrównuję tutaj wszystkich większościowych udziałowców po przekształceniu w spółkę akcyjną), pierwszym czynnikiem, pierwszą kością domina, był przede wszystkim brak szacunku. Brak szacunku w zasadzie wobec wszystkich, sponsorów, miasta, pracowników, kibiców, ale przede wszystkim wobec samego Klubu, jego historii, jego znaczenia dla lokalnej społeczności. Nie było to dostrzegalne od razu, ale stopniowo stawało się coraz bardziej widoczne.
Właśnie z tego powodu z otoczenia Klubu, trybun, klubowych biur, zaczęli stopniowo znikać miłośnicy i fanatycy Lechii. Problem maskowały jeszcze przez jakiś czas grupy kibiców zwabione urodą obiektu, silnym rywalem, taką czy inną promocją, a przez chwilę nawet sukcesem sportowym. W Klubie ciągle jeszcze pojawiali się ludzie, którzy byli gotowi bez reszty oddać mu swój czas, swoje siły oraz swoje uczucia. Ta naiwność – tak jak w przypadku ich poprzedników – była wykorzystywana do granic, aż w końcu wracali oni do domu zniechęceni, sponiewierani, z olbrzymią blizną na sercu. Z czasem ten mechanizm stał się wręcz metodą pozyskiwania „taniej siły roboczej” przez zarządzających.
Brak szacunku szybko przekłada się na lekceważenie komunikacji z otoczeniem i pogardę dla dbałości o wizerunek. Bo czy będziesz coś wyjaśniał czy tłumaczył ludziom, skoro ich nie szanujesz? Czy będziesz dbał o każdy detal mogący zbudować wizerunek Klubu, skoro masz w głębokim poważaniu jego historię czy wręcz dziedzictwo? Nie, zamiast tego nie będziesz widział nic nieodpowiedniego w zwalnianiu naraz całego biura prasowego, w zmienianiu rzeczników zanim zdążą oni przygotować choć jeden komunikat dla mediów (o ile w ogóle mają jakakolwiek wiedzę o tym co się dzieje w klubie), w folgowaniu swoim narcystycznym nastrojom gdy akurat przyjdzie ochota.
Opowieści o tych zdarzeniach stają się słynne niestety nie tylko w piłkarskich kręgach. Są przypadkami pokazywanymi adeptom na uczelniach jako wzorce jak nie należy postępować. Lechia staje się negatywnym przykładem, Lechia staje się pośmiewiskiem, staje w miejscu, w którym nigdy nie była. Nie wszędzie była lubiana, ale miała bezdyskusyjny szacunek, mimo iż na niwie sportowej jest zdaje się ciągle rekordzistą w liczbie sezonów i zdobytych punktów na zaledwie drugim poziomie rozgrywek.
TOŻSAMOŚĆ
Szybko w kąt poszły takie „puste słowa” jak tożsamość czy autentyczność. Tymczasem to właśnie te czynniki decydują w największym stopniu o losach klubów na dystansie dłuższym niż krótkowzroczna polityka jednego czy drugiego właściciela. Istnieje na świecie jeszcze całkiem sporo klubów, które idą swoją własną drogą, a tworząca je społeczność potrafi przenosić reprezentowane wartości z pokolenia na pokolenie bez chaosu generowanego przez miotających się, przypadkowych właścicieli.
W trudnych czasach nadmiaru rozrywek przyciągnięcie na trybuny młodzieży i budowanie realnej siły trybun, potężnej masy, która ma regularnie zapełniać spory (ale wcale nie za duży) stadion, musi opierać się na silnej identyfikacji podwórka z boiskiem. Na historiach chłopaków z sąsiedniego bloku, którzy trenują w Lechii, którzy dostępują zaszczytu (słowo klucz!) wyjścia na boisko w pierwszej drużynie, z herbem na sercu. Na opowieściach starszego brata, który wrócił właśnie z pierwszego wyjazdu. Ciągle jeszcze nie brakuje dzieciaków marzących o takich przygodach, ale dziś Lechia robi wszystko, aby było ich jak najmniej.
Na tożsamość składa się także szacunek dla barw ze strony zarządzających Klubem. Lub może bardziej zaufanie trybun, że ludzie w Klubie, choćby popełniali błędy, robią wszystko, by budować go w sposób, na jaki zasługuje. Ta relacja jest konieczna, żebyśmy nie musieli ciągle mówić „my” i „oni”, żeby nie istniały dwie Lechie, jedna w postaci oderwanego od rzeczywistości i ukrytego samotnie w swojej „wieży” na śródziemnomorskiej wyspie władcy i jego lokalnego dworu, druga na trybunach, wśród ludzi, którzy nie oczekują od swojej miłości w zasadzie już niczego więcej, niż odrobiny odwzajemnionego uczucia.
Tymczasem tożsamość jest ulotna, nie da się jej kupić od ręki, nawet gdyby akurat miało się trochę grosza i brak zaległości wobec piłkarzy. Na te wartości pracuje się latami. Nie jest to dane ot tak, każdemu klubowi. Lechia wiele wycierpiała, by na nią zapracować i nie zasługuje na to, by lata wysiłków wielu ludzi ktoś dla własnej fanaberii rozmieniał na drobne. Także „lechijność” nie jest dana raz na zawsze, z murów miasta znikają kolejne murale, nowych jak na lekarstwo. Ciężko znaleźć wlepkę. Od lat nie widziałem auta z mini-koszulką na lusterku. Dzieciaki nie dyskutują z wypiekami na twarzy o wydarzeniach w drużynie. Skoro coraz mniej ludzi na trybunach, to tym samym coraz mniej ojców zabierających na mecz swoich synów. Tu także mogą nadejść gorsze czasy. A przecież stadion stoi pod adresem Pokoleń Lechii Gdańsk!
Można dzieciakom opowiadać historie z przeszłości, ale młodzi chcą przeżywać swoje, chcą budować własne wspomnienia. I naprawdę nie chodzi tu o wygrane mecze, ale o przynależność do społeczności, do grupy ludzi, którzy pozornie bardzo od siebie różni, mają jedną wspólną cechę – biało zielone serce. Okrutny banał, ale gdy przez chwilę zastanowimy się co naprawdę łączy miłośników jakiegoś klubu, to tylko taki wniosek wyda się sensowny. Najprostsze odpowiedzi są często najbardziej prawdziwe. Nie brakuje zresztą badań, które siłę relacji kibica z klubem zrównują z „miłością życia”, czyli z romantycznym, wręcz naiwnym uczuciem, które przetrwa bez względu na to, czy obiekt tej miłości kiedykolwiek zwróci na nas uwagę. Ten nasz ukochany klub „wybieramy” – wg badań społeczności angielskich kibiców – około 8 roku życia i w 90% przypadków pozostajemy mu wierni do śmierci. Nie ma tu znaczenia czy chodzimy na jego mecze, nie ma znaczenia czy wyprowadziliśmy się na inną półkulę, nie ma także znaczenia los obiektu naszego uczucia. Wiedzą coś o tym kibice Szombierek Bytom, bo zostali ze swoim uczuciem, choć klubu już nie ma…
SPORT
Podobnie w szatni i na boisku, tu także brak szacunku i lekceważenie historii Klubu stopniowo wychodziły na pierwszy plan. Zaczęło się tam pojawiać coraz więcej przypadkowych osób, graczy zwożonych z różnych części świata pełnymi autobusami, ludzi, którzy o Lechii i Gdańsku dowiadywali się już w samolocie, w drodze na badania i podpisanie kontraktu. Oni z kolei mogli nie nadążać za zmianami trenerów i zanim zrozumieli jednego, przychodził drugi. Drużyna traciła jakikolwiek związek z barwami, z trybunami. O składzie decydowali menedżerowie kręcący się wokół właścicieli. Odchodzić musieli piłkarze, którzy nie byli gotowi podporządkować się obowiązującym układom (czytaj: mieli niewłaściwego menedżera). Oddawani często za czapkę gruszek, a na których krótko potem zarabiał ktoś inny (taka Jagiellonia potrafiła zarobić 1,5 miliona euro). Dziś widzimy ostatni akt tego barbarzyństwa na przykładach młodzieży, Okoniewskiego oddanego bez żalu do Radomiaka, czy Kałuzińskiego, który chyba sam już nie wie jaka jest jego sytuacja, bo w jednej chwili wyciąga się go praktycznie z lotniska w drodze na obóz, by za chwilę wstawić do składu i wpuścić na boisko.
Wychowankowie to jednak nie tylko historia kilku nazwisk. Lechia zrobiła więcej, by rozwiązać problem ich obecności. Postanowiła zniszczyć olbrzymią szansę na stworzenie naprawdę wielkiego systemu szkolenia. Nasz Klub był jedynym na mapie kraju, który dostał na złotej tacy sieć kilkunastu ośrodków w promieniu 200 km od Gdańska, z infrastrukturą, z opłaconymi trenerami. Od Ustki po Świecie! Klub dostał gotową maszynkę do skautingu na olbrzymim terenie, dostał szansę zarażania Lechią dzieciaków z bardzo szeroko rozumianego regionu na masową skalę. Klub, który od lat nie jest w stanie dorobić się nie tylko ośrodka szkoleniowego, ale nawet jednego trawiastego placu, jedną decyzją nieodpowiedzialnego despoty zniszczył „Biało zieloną przyszłość z Lotosem”.
Kto dziś decyduje w największym stopniu o być albo nie być Lechii? Teraz, po zamknięciu okna transferowego, już tylko piłkarze. Nawet nie trener, bo mimo szacunku do Marcina Kaczmarka muszę przyznać, że jego obecność jest tylko „zderzakiem”, który miał ochronić władze przed zarzutami i pretensjami. Jak to zatem jest z piłkarzami? Ano tak, ze nikt nie będzie zagryzał zębów i walczył do upadłego dla Lechii, a jeśli już, to co najwyżej dla ułożonego życia, dziecka, które zaadaptowało się w lokalnej szkole, raczej dla uniknięcia przeprowadzki. Co zatem z tymi, którzy kontraktu na przyszły rok nie mają? Nie zamierzam zarzucać niczego obecnej kadrze, nie znam tych ludzi, nie wiem co myślą. Gołym okiem widać jednak, że nie wyglądają oni jak banda twardzieli, którzy ruszają właśnie do walki na śmierć i życie. Do walki o honor, o miasto, o klub, o barwy, o uczucia ludzi, którzy – coraz częściej z domu – na to wszystko patrzą. Co możemy powiedzieć o Lechii, na której najbardziej zależy brazylijczykowi Conrado, choć on akurat o brak propozycji w razie czego martwić się nie musi?
Szybko maleje grupa ludzi, którzy sukcesy sportowe widzą na najwyższym stopniu, styl i jakość w prowadzeniu klubu stawiając na dalszym planie. Dziś już wiadomo, że Puchar Polski, Superpuchar i miejsce w pucharach europejskich były „wypadkiem przy pracy” i w długiej perspektywie nie stanowią żadnego punktu odniesienia. Fakt, że na krótki czas kilka pozytywnych czynników zadziałało wspólnie, nie jest już w stanie przesłonić obecnej degrengolady. To wielkie sukcesy, ale znając bywalców trybun zarówno na T29 jak i na Letnicy, jestem przekonany, że dziś wybraliby Lechię z krwi i kości, która od 10 lat nie zawitała w górnej połowie tabeli, ale stawiającą na wychowanków, niż Puchar i groźbę unicestwienia na lata przez obcych sobie ludzi. Patrząc na to gdzie Lechia jest teraz, moją uwagę zwracają bardziej inne dokonania: Mistrzostwo Polski juniorów U-17 z 2012 roku, w-ce mistrzostwo w tej samej kategorii 4 lata wcześniej, czy 4. miejsce w Młodej Ekstraklasie w 2009. I gdzie Lechia mogłaby być teraz, gdyby wspomniany system szkolenia Lotosu ruszył z pełną mocą, do całości dokładając efekt skali…
Dziś to nie Lechii brakuje kibiców, to kibicom brakuje Lechii
Biorąc to wszystko pod uwagę nie należy pytać czemu trybuny świecą pustkami, pytanie powinno brzmieć „kim są ci ludzie, którzy się tam jeszcze pojawiają”. Nie jestem i nigdy nie byłem kibicem sukcesu. Nieraz mokłem do przysłowiowych gaci stojąc w deszczu na Traugutta i oglądając hity takie jak pojedynki z Naprzodem Rydułtowy i 0:1 po bramce w ostatnich minutach Janusza Pancera. Wiem co to jest wsparcie trybun, bo widziałem takie zespoły Lechii, które potrafiły wznieść się na przekraczający ich realne możliwości poziom tylko dzięki zaangażowaniu i wściekłej determinacji kibiców. Myślę, że nie jest dla nikogo tajemnicą, że teraz, na Radomiaku, czy nawet po spodziewanym laniu na Bułgarskiej, na kolejnym meczu w Gdańsku mogłoby być i 20 czy 30 tysięcy kibiców. Tak, na rozpaczliwej walce o utrzymanie! Mogłyby być tłumy, na godzinę przed meczem trzęsące głośnym dopingiem wielkim stadionem na Letnicy tak, że drużyna rywali miałaby miękkie kolana już wysiadając z autobusu. Ludzie przyszliby wspierać, walczyć. Nie potrzebowaliby żadnej promocji, byliby gotowi kupić po dwa bilety na głowę, gdyby miało to coś pomóc. Jest wszakże jeden warunek – to musiałaby być ich Lechia, uosobienie ich pragnień, drużyna której ufają, z ludźmi stąd, gotowymi umierać za biało – zielone barwy tak samo na murawie jak i w gabinetach. Dziś to nie Lechii brakuje kibiców, to kibicom brakuje Lechii.
BIZNES
Piłka to podobno biznes. Z punktu widzenia prawa handlowego jak najbardziej tak, bo Klub to teraz spółka akcyjna. Z punktu widzenia właścicieli Lechii nawet „bardziej niż tak”, jednak biznes ten postrzegają oni bardzo prywatnie, raczej z punktu widzenia własnych, a nie Klubu, kont bankowych.
Pan Kuchar bardzo szybko rozwiał wszelkie wątpliwości i skończył wzdychania do historii jego przodków, olimpijczyków, lwowiaków (historia Lechii sięga tego miasta!), a swoje działania skupił na montowaniu w klubie kolejnych ignorantów, ślepo wiernych aparatczyków, którym było wszystko jedno czy oddelegowano ich do zbioru ziemniaków czy na odcinek piłki nożnej. Skupiał się na przejmowaniu kontroli, na unikaniu płacenia należności oraz na przygotowywaniu Lechii do sprzedaży – oczywiście z oczekiwaną dużą przebitką. Po to zresztą Lechia miała przejąć nowy stadion, jedynie by podbić wartość „pakietu”. Grane były wszystkie nuty, od właściciela Drutexu, przez podejrzane persony z zaplecza angielskiej sceny futbolowej, po przedstawicieli arabskiego kapitału z agencji sportowej z Nowego Jorku. Czy to dobrze czy źle – nie wiem, ale grupa nieudaczników jaką się otaczał Kuchar miała doświadczenie co najwyżej z handlem walutą w latach minionych i wielki biznes dramatycznie ich przerastał. Nie można już było mieć jednak wątpliwości, że Lechia pójdzie w ręce kogokolwiek, kto zapłaci cenę.
Pierwotny plan się nie powiódł, Lechia Operator oddała stadion po roku, gdy stało się jasne, że nie istnieją pieniądze na pokrycie spodziewanego, oczywistego w pierwszym roku działania deficytu w jej kasie. Najlepszy moment przeminął, ale oferta była aktualna.
Nie dziwi zatem, że jedyną osobą z jaką osiągnięto porozumienie był Pan Adam Mandziara (który zresztą interesował się gdańskim klubem jeszcze przed Kucharem). Tutaj zasłonę dymną stanowił tajemniczy pan Franz Jozef Wernze i jego specjalizująca się w – o zgrozo – doradztwie prawno-podatkowym firma ETL. Jakie miał zamiary wobec klubu w zasadzie nigdy się nie dowiedzieliśmy, czego szuka obecny właściciel też nie wiadomo, a jedyne źródło informacji w tym zakresie stanowi jego prywatne konto na Instagramie.
Tego typu sytuacja to oczywiście pełzająca katastrofa wizerunkowa, Lechia wygląda niepoważnie, już nikt nie ma wątpliwości, że jest zabawką, coraz bardziej zresztą nudzącą i irytującą właściciela. Myli się jednak ten, kto postrzega szkody takiego działania jak plamę na koszuli, którą jak przyjdzie czas na zmiany da się jakoś zeprać. Nie, mówimy o oderwaniu rękawów, mówimy o konieczności szycia, po którym ślad zostanie na zawsze. A teraz policzmy ile minie lat, zanim przekonamy innych – jak na przykład sponsorów – że Lechia jest już poważnym partnerem, że Lechia będzie wiedziała co zrobić z ich pieniędzmi, aby zbudować swoją wielkość, a im w zamian przynieść rozgłos. Wreszcie w dobrym tego słowa znaczeniu.
To są przecież realne straty finansowe. To są potencjalne przychody, które obecna Lechia niweczy. Stan obecny w sposób całkowicie wymierny ogranicza nie tylko aktualne możliwości, ale także zabiera Klubowi przyszłość. I to nawet gdy era Pana Mandziary i jemu podobnych bezpowrotnie przeminie.
Świat widziany z gabinetów czy tym bardziej tej śródziemnomorskiej wyspy na jakiej rezyduje wódz, musi wyglądać zupełnie inaczej. Trudno zrozumieć nam, patrzącym jak młodzież Korony Kielce wygryza zębami kępy trawy do upadłego broniąc w dziesiątkę – z sukcesem – prowadzenia w meczu z Lechią, co chodziło po głowie człowiekowi, który jako jedyne przed rundą prawdy wzmocnienia sprowadza zmiennika dla lewego obrońcy oraz prawego defensora nie mieszczącego się w składzie Pogoni. Trafił się także były piłkarz biało zielonych do ofensywy, ale nie można jego przygody na Łotwie traktować jako odpowiedniego przygotowania do batalii o losy klubu. Widać nie znamy się na biznesie.
Ubiegłoroczne próby sprzedaży całego „interesu” (jak postrzega się nasz Klub), nieudolnie rozgrywane medialnie, były kolejną klęską silnej ekipy za sterami. A ekipie tej zagląda właśnie w oczy wielomilionowy deficyt, bo przychody z jakich żyje klub (prawa telewizyjne, pieniądze od sponsorów czy z miasta Gdańsk) znikną z budżetu na przyszły sezon dokładnie w momencie, w jakim potwierdzi się spadek do I ligi. I ani sekundy później. I nie mówimy tu o 10 czy 30% obecnego potencjałum, a pewnie sporo powyżej połowy… Zarządzanie kryzysowe w wykonaniu tej ekipy? Nie sądzę, żeby miała ochotę, a to powoduje, że dalsze losy Klubu są naprawdę trudne do przewidzenia.
Na marginesie warto zastanowić się nad intencjami Urzędu Miasta. Rozumiem, że muszą coś z tą Lechią robić, bo przecież pusty stadion będzie nie do zamaskowania. Jednak czy „pakowanie” w ten „biznes” 10 milionów rocznie rzeczywiście działa na korzyść? Miasto płaci za promocję, przynajmniej z założenia coś powinno za te pieniądze dostawać. Jednak druga strona umowy chyba nie wywiązuje się z ustaleń, bo zamiast rozsławiać Gród Nad Motławą robi krecią robotę przylepiając mu łatę nieudacznictwa i powodu do żartów. Sprawa nie jest prosta, bo nie jest łatwo stwierdzić czy wielomilionowa kroplówka i podtrzymywanie przy życiu tej konstrukcji w dłuższej perspektywie pomaga czy przeszkadza Lechii. Nie wiem, mam olbrzymie wątpliwości, ale jako że nie jestem już podatnikiem w Gdańsku, to nie wypada mi się wypowiadać.
WIZERUNEK
Trudną do przeliczenia na konkretne kwoty wartością pozostaje wizerunek, sposób, w jaki postrzegamy markę taką jak Lechia. Od ponad 10 lat (to całe pokolenie!) w Gdańsku robi się dużo, by go zniszczyć, zdegradować wartości zbierane przez lata walką z komuną, bo trybuny na Traugutta były jednym z niewielu miejsc wolnych i niezależnych, Pucharem Polski zdobytym atakiem z niższych lig, heroiczną walką z Juventusem, największą wtedy drużyną globu, niewiarygodnym odrodzeniem z ligowego niebytu zakończonym upragnionym awansem do Ekstraklasy i wieloma innymi wydarzeniami. Legendę można unicestwić. Nie jest to łatwe, ale jak się bardzo chce…
Dziś jesteśmy postrzegani jak cyrk, jesteśmy źródłem rozrywki. Trudno o inne wrażenia, gdy widzi się ciągłe zmiany w zarządzie klubu, gdzie pojawiają się przypadkowe osoby opowiadające jakieś banialuki o budowaniu frekwencji. Gdzie w radzie nadzorczej brakuje tylko ciotki właściciela, bo reszta rodziny już tam jest.
A tak naprawdę Lechia nie jest spółką prawa handlowego, a ideą, wartością wspólną tych rzesz ludzi, którzy myślą o niej codziennie, czy jadąc rano tramwajem do pracy czy sprawdzając przed snem czy trojmiasto.pl czegoś nowego na jej temat nie opublikowało. Jest dobrem wspólnym, jest marzeniem, a przede wszystkim jest miłością na zawsze, na całe życie, dla tysięcy fanów.
Lechia, ze swoją historią naznaczoną przecież w dużym stopniu nie tylko piłkarskimi wydarzeniami, stanowi nie mniejszą wartość dla lokalnej społeczności niż inne obiekty czy organizacje, które ze względu na swoje zasługi zyskały swego rodzaju ochronę. Lechia ma nie mniejsze znaczenie niż niejeden zabytek i tak też powinna być traktowana, z należnym jej szacunkiem. Dziś jest natomiast szargana, traktowana jak zabawka, miotana kaprysami i cierpiąca z powodu nieudolności ludzi, którzy nie widzą problemu w deptaniu jej wizerunku każdego dnia. Zabytkowy dworek może mieć prywatnego właściciela, ale to nie znaczy, ze może on wedle własnej woli wstawiać tam plastikowe okna ze złotymi szprosami. Bo tu wkracza konserwator i uniemożliwia niszczenie wspólnej wartości. Niestety Nasz Klub takiej ochrony nie ma.
MODEL
Jak dorobić się zatem właściciela na miarę wyzwania? Zakładam oczywiście, że obecny byłby chętny do sprzedaży, bo przecież być nie musi. Dziś jest to jego własność i jego osobista decyzja. Może zrobić co uzna i paradoksalnie – o ile można mieć do niego pretensje o to, co z Klubem robi – o tyle o decyzję co do sprzedaży już nie.
Wariantów jest sporo, mimo, że ograniczenia niesie już system licencyjny ekstraklasy, bo w grę wchodzi tylko spółka akcyjna. Ja najchętniej szukałbym rozproszonej formy własności, na przykład ze stowarzyszeniem o masowym członkostwie, trochę jak w modelu hiszpańskim. Stowarzyszenie może objąć udziały w spółce akcyjnej, zapewne dałoby się to w sensie prawnym rozsądnie skonstruować. Słabszą stronę stanowiłaby niestety nasza natura, nie jesteśmy społecznością, która potrafi o swoich sprawach decydować gremialnie. Miał miejsce w Anglii eksperyment w niższych ligach, gdzie osoby należące do klubu decydowały w głosowaniach o praktycznie wszystkich sprawach w sposób demokratyczny, z decyzjami transferowymi włącznie. Nie wiem jak potoczyły się jego losy, bo przykład był dla mnie bardzo interesujący, ale zdecydowanie zbyt mało realny, nawet gdyby go bardzo ograniczyć. W Hiszpanii w powszechnym głosowaniu wybierany jest prezes, a kandydaci walczą prezentując wizję na rozwój z nazwiskiem trenera jakiego widzą na ławce włącznie. Ważne, że nie ma dziś ograniczeń natury technicznej, Internet pozwoliłby na wdrożenie do życia najbardziej skomplikowanej układanki, gdzie ewidencja czyjegoś udziału/decyzji/głosu etc. nie stanowiłaby żadnego problemu. Żyjemy w czasach, w których można nie wstając z fotela założyć spółkę w Estonii.
Demokracja nie jest oczywiście konieczna. Zresztą tą akurat nawet Platon w swojej klasyfikacji ustrojów politycznych oceniał bardzo nisko, jako wzór stawiając królestwo rządzone przez króla-mędrca. A od oświeconej monarchii już całkiem blisko do popularnego w światowej piłce modelu własności, w którym klub pozostaje w rękach jednej osoby, rodziny czy podmiotu przez znacznie dłuższy okres niż ledwie kilka lat. Warto prześledzić na przykład historię hiszpańskiego Villareal. Klub należy do rodziny właścicieli firmy Pamesa produkującej ceramikę. Jest traktowany z podobną do niej biznesową jakością, ale bez oczekiwań przynoszenia policzalnych korzyści. To też inny styl, drużyna czy jej przedstawiciele bywają na obiadach niedzielnych u Pana Fernando Roiga i nie sądzę, żeby w ich trakcie zbyt często rozmawiano o pieniądzach.
Jednak dzięki długiej perspektywie klub uzyskuje nieco większą stabilność, bilans nie musi się zgadzać tu i teraz, wynik nie musi przyjść natychmiast, bo inaczej już się całość nie spina. Uwiązanie do sukcesu sportowego to błąd. Sukces nie może być koniecznością. To jest sport. Kryzys ma prawo się zdarzyć zawsze, a żadna organizacja nie przetrwa zbyt długo, jeśli każde potknięcie będzie dla niej śmiertelnie groźne.
Idealna kombinacja cech? Sprawny biznesmen i filantrop w jednym. Powiedzmy sobie szczerze – na piłce może i da się czasami wykreować zysk, ale piłka nie jest od tego. Jak ktoś chce zarabiać, to łatwiej mu będzie w innej dziedzinie. Tu jest zbyt wiele niewiadomych, zmiennych. Piłka jest stworzona do kreowania emocji, nie zarabiania pieniędzy. Myślę, że świadomość tego faktu jest ważniejsza nawet od grubego portfela i właśnie takiego właściciela dla Lechii pragnę najbardziej.
Lechia należy do nas
Co zatem dalej? Każdy kibic gdańskiego Klubu chciałby widzieć swoją, prawdziwą Lechię dumnie reprezentującą biało zielone barwy. Dziś określenie „duma” to jednak ostatnie słowo, jakie może przyjść mu na myśl. I w najmniejszym stopniu dotyczy to fatalnych wyników na boisku. Każdemu, kto pamięta start od A-klasy, krąży po głowie myśl czy warto zaryzykować ponownie. Im dłużej trwa niszczenie wizerunku tego podziwianego niegdyś klubu, tym więcej pośród kibiców zwolenników oczyszczenia atmosfery wokół niego bez względu na konsekwencje. Sam powoli zaczynam się do nich zaliczać. I bez względu na to, co może spotkać Lechię za tym zakrętem historii, ja zawsze będę wierzył, że znów, kiedyś, wróci jeszcze silniejsza. Bo Lechia tylko pozornie należy do tego, kto w danym momencie ma większość akcji w spółce, tak naprawdę Lechia należy do nas. Lechia to Nasz Klub!
A my swoje!
Marek Kosiński
Pracownik i współpracownik Klubu w latach 2008 – 2012. Zwolennik bezkompromisowego podejścia w kwestii celu istnienia i sposobu funkcjonowania Lechii. Lechista od 1982 roku
ps. tekst pierwotnie opublikowany na Trójmiasto.pl